Tuesday, September 26, 2017

Augustowskie Noce. Część X - reminiscencje

Krótko było. Koniec wczasów nadszedł szybciej niż się spodziewałem, nawet 1/10 pomysłów nie została zrealizowana. Trudno. Nie da się kawy wypić do cna, zawsze kropla zostanie na dnie filiżanki. Może kiedyś wrócimy tam znów?

Do domu wracamy pojazdem wyjącym niczym Walkirie potraktowane miotaczem ognia. Ale dzięki wstawiennictwu naszych Aniołów Stróży i okoliczności że Bóg przez palce patrzy na szaleńców jakoś docieramy. Potem już u mechanika łożysko po prostu wysypuje się z koła... 


A tak a propos urlopu - znacie ten rosyjski kawał jak to Iwan z żoną Wierą do Paryża na urlop pojechali?
No mieli jechać to pojechali, że do Paryża im się zachciało, tak i ich wola. Ważne że pojechali. Jak pojechali tak i wrócili. A jak wrócili to znajomych zaprosili, wódki napili, kawiorem zakąsili, szampana mieli na przepitkę i zaczęły się pytania.
- Iwan! -  pyta jeden z gości - a co wy tam w tym Paryżu robili?
- Ja uże nie Iwan, ja Żan! - odpowiada Iwan, ale jak chaczjesz to ja tobie skażu. No z rana to ja na Wierandu, patom my zawtrakali i ja znowu na Wierandu, potem my objedali i ja odnawo na Wierandu a patom my użinali i ja wsjo noczi na Wierandu!

  Zdumieli się goście, cóż za widok musieli mieć Iwan znaczy Żan z tej werandy i pytają Wierę jak jej w tym Paryżu było a ona na to:
Ja użje nie Wiera... ja Wieranda!

To tak tytułem wstępu do rozważań nad urlopingiem. Urloping to przekleństwo dopadające co roku znaczną część biomasy ludzkiej. Wiąże się to z tym że  tzw. urlop czyli ileś tam dni wolnych od pracy w roku, uznano za zdobycz cywilizacyjną i socjalną i jak z większością owych zdobyczy jest ona przymusowo egzekwowana. Pewnego dnia przychodzi do człowieka szef i oznajmia: "Smith planowaliście urlop na lipiec i jest lipiec! To co Wy tu do k... nędzy jeszcze robicie?!! Proszę przekazać wasze pier... obowiązki,  temu drugiemu Smithowi i przez dwa tygodnie od jutra was tu nie widzę!" Sytuacja taka powtarza się na całym świecie i o ile dla Japończyka graniczy z decyzją o popełnieniu seppuku, to dla  Europejczyka i Amerykanina jest wprawdzie przeżyciem traumatycznym, ale takim które daje się zagłuszyć oparami alkoholu.

Zaczyna więc ów nieszczęsny Smith (może być i Kowalski, ale to rzeczywistość uniwersalna, więc celowo odcinam się od jakichkolwiek skojarzeń z polskością) kombinować - że skoro urlop, to trzeba by gdzieś pojechać, coś zrobić, tak żeby po powrocie, gdy znajomi zapytają, można im było rzucić od niechcenia nazwę jakiegoś kultowego kurortu, lub bardzo znanego miasta. Szczęśliwi ci którzy nie mają znajomych i mogą spędzić urlop na działce lub we własnym mieszkaniu, popijając zimne piwko lub wódkę bez konieczności fotograficznego dokumentowania przeżytych "atrakcji" - inni muszą; piec się na słońcu, pocić przemierzając ulice miast o znanych nazwach, nudzić w muzeach, rzygać podczas przybrzeżnych rejsów wycieczkowych, wdychać smród wielbłądów, słoni lub lam, kląć w górach na wysokość i brak wind, czy pomstować na komary nad jeziorami! Urloping to nic przyjemnego.

W czasie wolnym od "atrakcji" Smith usiłuje robić to co umie najlepiej... Wypuścić żonę na plażę lub zakupy, samemu zasiąść przed telewizorem z piwem lub drinkiem i cieszyć się że: byle do wieczora...

Całe tysiące takich zesłańców spotyka się co roku, gdy rozpaczliwie usiłują zabić choćby godzinę pobytu w łagrze zwanym "ośrodkiem wypoczynkowym" kolejnym gofrem, drinkiem, czy wybieraniem jeszcze jednej pamiątki dla cioci Zosi, która i tak ma ich pierdyliard a część już dawno przekazała na cele dobroczynne.

Na tym tle nasi poczciwi rodacy jadący gdzieś nad jezioro, dymiący grillem od rana do późnej nocy, co dzień wynoszący do kontenera worki pełne opakowań szklanych, bynajmniej nie po occie i znoszący pełne bynajmniej nie z octem - wcale nie wydają się tacy siermiężni jak to usiłują nam różne lekkoduchy imputować.
Ot po prostu - człowiekowi brak przystosowań ewolucyjnych do Urlopingu.






















     
To już ostatni post na tym blogu.
od teraz nowe będą się pojawiały tylko i wyłącznie na
http://beskidniknaszlaku.blogspot.com/
gdzie wszystkich moich dotychczasowych czytelników zapraszam.

Sunday, September 24, 2017

Augustowskie Noce. Część IX - Wigry

Na południowy wschód od Suwałk znajduje się potężne jezioro Wigry, które dało nazwę choćby serii rowerów (składaków) z czasów PRL... kto o takim nie marzył w czasach gdy o "góralach"  jeszcze się nie śniło?
Ale Wigry to też malowniczo położona miejscowość na półwyspie wrzynającym się w jezioro, w samym sercu wigierskiego Parku Narodowego. Tam też postanowiliśmy się udać. Marzeniem moim była by wyprawa rowerowa, w tamte okolice, ale niestety nierealna w naszym (wiele wcześniej razy opisywanym reżimie posiłkowym). Pozostaje samochód. Mając zaledwie kilka godzin, nie marnujemy czasu. Pomimo potępieńczych jęków i szatańskiego wycia, tudzież grzechotania w przednim kole, z szybkością kulawego żółwia jedziemy na wycieczkę. Że nierozsądne?  Trochę na pewno, ale przy moich prędkościach, nawet gdyby nam całkiem to koło odpadło, to najwyżej zarylibyśmy zderzakiem w asfalt i skończyło by się na strachu, wolałem zresztą żeby rozsypało się tu na miejscu, gdzie ludzi życzliwi i mądrzy, niż gdzieś podczas powrotu, być może pośród dzikich Discopolaków czcicieli św. Grilla.

Pierwszy raz podczas naszego pobytu psuje się pogoda - nadciągają chmury, pokrapuje deszczyk, nic to, choćby kawalątko, ale zobaczyć musimy.  Z tego "kawalątka" zrobił się szmat czasu. no nie mógł inaczej - byliśmy w miejscu naprawdę magicznym, tak pełnym uroku, że po prostu... chciało się tam być. Zamiast pospiechu, spokojny spacerek, łyp okiem tu, łyp okiem tam, "kochanie zobacz jak tu pięknie", "O! A tu!!! zobacz!" i tak kroczek za kroczkiem rzut oczkiem za oczkiem aż zabrakło czasu by wstąpić do siedziby Wigierskiego Parku Narodowego po jakieś folderki i pieczątki do stemplariusza. Ale gdzież bym tam żałował!

 Wigry na północ - w stronę Starego Folwarku.

 Klasztor pokamedulski. Wchodzimy tędy, bo fajnie, ale błędnie, bo wejściówki sprzedają od strony głównej furty. Więc w wiele miejsc nie śmiemy wchodzić bo to zgoła "na krzywy ryj" by się odbywało. A tego nie lubię. Wszak ktoś o to miejsce dba, sprząta, konserwuje, wykasza trawę...
 A na horyzoncie już leje.

 Na szczęście tu w Wigrach jeszcze nie

 I mogę nacieszyć się urodą Marzenki.


 To chyba najwęższa część Wigier. Po drugiej stronie raj dla wodniaków. 

 Domki (cele) pokamedulskie - taki rodzaj pustelni, z maleńkim ogródkiem.
Dziś można sobie taki domek wynająć jako miejsce odpoczynku. Przyznam że kusząca oferta.

 Tam sobie jednak wejdziemy - nacieszyć oczy widokami, nim przesłonią je deszczowe chmury. 

 Okazuje się że tu też potrzeba wejściówek , ale... młody człowiek pilnujący wejścia na wieżę macha ręką, gdy tłumaczymy mu jaką drogą weszliśmy na teren obiektu i pozwala nam iść na górę. Czuję się z tym cokolwiek niekomfortowo i w najbliższej skarbonce zostawiam ofiarę. 
Doprawdy Chrystus odwołujący się do sumień miał miliard razy więcej racji niż "zbawiciele" spod znaku sierpa i młota, usiłujący bagnetami wprowadzić raj na ziemi.   
A za oknem znów Wigry.


 A tak klasztor wygląda od frontu - barok, ale nader przyjemny, stonizowany,  nie przytłacza, ale daje poczucie solidności i ostoi. 

 I wiedzie tędy jedna z odnóg Camino! 

 Bez pamiątek papieskich by sie nie obyło - ale przynajmniej nie straszy kolejny jego pomnik. 
I takie upamiętnienie, ważnego, bądź co bądź, wydarzenia dla lokalnego Kościoła uważam za najbardziej (obok np. krzyża) prawidłowe. 

I już koniec - uciekamy spod kramów, spomiędzy pamiątek, wczasowiczów, rowerzystów i piechurów (którzy też uciekają bo zaczęło lać) ...
Wracamy.

Uwaga ten post został opublikowany także na moim drugim blogu
http://beskidniknaszlaku.blogspot.com/

Wkrótce ten zostanie zamknięty

Friday, September 22, 2017

Augustowskie Noce. Część VIII - Litwa, rozdział II - Wilno, podrozdział III - Wilno

Cha tym razem bez określnika...

To już ostatnia część opowieści o Litwie, Wilnie i Trokach. Cóż więcej pisać? Przewodnikiem po tych miejscach nie jestem, mógł bym tu popisywać się zaczerpniętą z internetu wiedzą, zasypywać Was datami, nazwiskami, okolicznościami... tylko po co?
Mógł bym znaleźć gdzieś w jakieś książce niezwykłe, frapujące opowiadanie o Wilnie, jakąś historie w tym mieście się rozgrywającą i Was nią uraczyć... ale czy było by to uczciwe?

Byłem tam tylko cząstkę czasu (genialny a mało znany zwrot Szymborskiej) cóż ja mogę powiedzieć?

Czy czułem polskość tego miasta? Nie nie czułem, Owszem nie czułem się tam obco, ale także i nie jak w Ojczyźnie. I nie była to kwestia języka, bo po Polsku idzie się tam dogadać praktycznie wszędzie. Innych nazw ulic? A skąd w Beskidzie czytam nazwy w Cyrylicy a czuję się u siebie, zresztą wystarczyło je sfonertyzować, by zaczynały brzmieć znajomo. Po prostu to nie jest mój kraj, to kraj Litwinów. Dobrze że mogę tam pojechać bez paszportu, wiz i granic. Dobrze że mogę się dogadać, ale gdyby pojawił się współczesny Żeligowski, to je się nie przyłączę.


Co więcej?
Może coś o kwestiach materialnych. W 2015 roku Litwa przeszła na Euro (Ojro - jak mawiają Niemcy). I to widać - wzrost cen, przy braku wzrostu płac, spowodował pauperyzację społeczeństwa. Najprostszy przykład - batoniki w hipermarketach. Że głupio? To poczytajcie dalej.
"...średnia płaca brutto w październiku-grudniu ubiegłego roku na Litwie wynosiła 823 euro" (dane z L24.lt). Batonik w hipermarkecie jakieś skandynawskiej sieci kosztował około 70 ojrocentów - przeciętny Litwin może sobie kupić tysiąc takich batoników. Przeciętny Polak  czy to w B. czy w K., L. lub innej sieciówce - kupi takich trzy razy więcej!
Robiąc z Marzenką zakupy (trzeba było wydać to co Mikołajowi zostało z kolonii w Bułgarii) dostrzegaliśmy to na każdym kroku - ceny były, po przeliczeniu, niewiele wyższe niż w Polsce, nam nie przeszkadzały (choć w Berlinie było taniej), ale dla Litwinów to musi być spory problem. Bo choć w przeliczeniu na Ojrosy zarabiamy podobnie - to jednak ceny w Polsce są zdecydowanie niższe.
Związane z tym jest też druga kwestia - postawa oczekująca. osoba handlująca pamiątkami oczekuje, że Polacy wydadzą pieniądze, że nie będą się targowali, szukali tańszych zamienników - bo przecież kto jak kto ale oni pieniądze mają.  Nie lubię tak. Dotychczas spotkałem takie postawy np. względem Niemców (dawno temu nad Bałtykiem), a względem nas może gdzieś w Macedonii, ale to chyba dlatego ze wzięto nas za niemieckie małżeństwo.  Tymczasem to było tu i teraz. Ten wzrok pytający "czemu oni tak przeliczają, czemu nie wezmą tego większego obrazka? Przecież ich stać!".
Przykre.

No ale chodźmy na spacer:

 Wileński Dreptak 



 Lody kolorowe

 Ceramika naścienna 

 znana chyba z wszystkich albumowych przewodników po Wilnie i folderów.



 Do kupienia - wystawa ulicznego artysty, bardzo ciekawe rzeczy miał. 
Pilnie wszakże strzegł by nikt zdjęć nie robił! Spoko nie ukradnę wzoru ani pomysłu. 
Nawet nie wiedział bym jak się za wykonanie takiego cudeńka zabrać. 


wileńskie zaułki

 
 
 
 
 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
 
 
 Jak widać zaśmiecenie przestrzeni publicznej samochodami to problem nie tylko polskich miast!
Kurde, czy tego nie da się rozwiązać jakoś systemowo? 
Auta WON z uliczek, zaułków, sprzed zabytków, deptaków, parków, zieleńców- Won na parkingi. gdzieś na uboczach i niech mi nikt nie mówi że to zamach na czyjąś wolność! Bo ten parkujący złom, to zamach na moją wolność! Wolność spaceru, widoku, zrobienia zdjęcia. 
 Teren jest "silnie uturystyczniony" a jednak takich galeryjek, kawiarenek, sklepików z pamiątkami tu mało. 



Uniwersytet Wileński
 

 
 
 
 

 Plac Katedralny (Katedros aikštė)

Się zastanawiam czemu Giedymin tak dziwnie miecz trzyma?
Czyżby artyście zabrakło konceptu? No bo jakże tak - legendarny założyciel bez miecza? 
A jak z mieczem to... no właśnie. Podniesiony, to groźba, opuszczony poddanie się...
no to go trzyma w sposób mający z naturalnym tyle wspólnego co parówki z mięsem. 

 Góra trzech krzyży - z oddali

 i na zoomie.

 
 W zasadzie element Wilna sakralnego - ale daję tu.
zgadniecie kto zacz i czemu ma rogi - za sprawą Sefory czy Inną?


Muzeum Adama Mickiewicza
 No tak był bym zapomniał...
W sumie za mało na osobny wpis - "pójdzie" teraz.
Placówka schowana gdzieś w zaułkach, można trafić samemu, można za przewodnikiem - to drugie jest rozwiązaniem o tyle dobrym, że przy okazji zwiedzania ma się w ofercie także prelekcję.
Ale to nie taka zwykła prelekcja. Opowiada Rimantas Šalny (nie bardzo umiem takie nazwiska odmieniać, więc celowo pisze zdanie tak by móc użyć mianownika - proszę jaki ja sprytny jestem), i jest to cała kresowa opowieść, długa, pełna anegdot, dygresji i barwnych określeń. Do tego prowadzona polszczyzna piękną, nieznaną już w Polsce i z charakterystycznym kresowym zaśpiewem. 
Oczywiście na koniec jest zachęta do kupna książek jego autorstwa... warto kupić - takich opracowań u nas nie znajdziecie. 

 Moja muza ładniejsza. 

 Oto i nabytek z dedykacją, więc liczy się podwójnie.

 No tak - skoro Mickiewicz mieszkał przy zaułku Bernardyńskim, to znaczy że tuż obok jest kościół Bernardynów - czyli pokazywany wcześniej gotycki kościół św. Anny, a obok niego... pomnik Wieszcza, a to znaczyć może tylko jedno... Zaraz zapakujemy się do autokaru i wracamy do Polski.  
 O i taki widok przez szybkę.

 A do samej granicy odprowadzała nas czarownica lecąca na miotle.


Następny wpis już znowu związany z Augustowem.

Uwaga ten post został opublikowany także na moim drugim blogu
http://beskidniknaszlaku.blogspot.com/

Wkrótce ten zostanie zamknięty